„Trudno jest pisać o czymś, co natychmiast po swych narodzinach zostało okrzyknięte arcydziełem. A tak się stało z najnowszym spektaklem w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym – napisała Maja Ignasiak w Głosie Koszalińskim – Prapremierowi widzowie bardzo szybko podnieśli się z miejsc, by oklaskiwać dziesięcioro aktorów na stojąco. Potem na wyścigi jęli pisać peany w Internecie. Opuszczali teatr ze łzami w oczach lub wręcz płacząc. Dlaczego, pytałam. Odpowiedź brzmiała: bo aktorzy byli tacy szczerzy.”
W istocie trudno pisać o takim zdarzeniu, zwłaszcza gdy wypada się z nim pokłócić. Pokłócić – a nie krytykować. To jest porządne przedstawienie. Piotr Ratajczak wypracował swój styl realizacyjny, łatwo rozpoznawalny pod kolejnymi teatralnymi adresami. Pusta scena, krótki zwarty przebieg bez przerwy, koralikowy montaż (scenka po scence), zbiorowe granie. Aktorzy z reguły pozostają cały czas na scenie; ci, którzy nie mają solowych zadań w danej sekwencji, zmieniają się w chór, unisonowym skandowaniem podkreślający kluczowe słowa. Szybkie tempo, jasny, bardzo klarowny i komunikatywny przekaz. To są zalety w dzisiejszym teatrze nie byle jakie i ani mi w głowie ich nie doceniać. Punkt sporu jest gdzie indziej, gdzieś wśród fundamentów.
Ratajczak umie zdobywać głębokie zaufanie zespołów, z którymi pracuje. Z Koszalinem zaprzyjaźniony jest od lat, robił tu klasyczne tytuły („Szewcy”, „Kartoteka”, „Ryszard III”), a zaczął dziesięć lat temu „Wodzirejem”, czyli transpozycją scenariusza filmu Feliksa Falka na miejscowe i współczesne realia. Można rzec, że już wtedy zaczął studia nad mentalnością środkowopomorskiej prowincji, mówiąc jej ze sceny w satyrycznym opakowaniu dosyć przykre rzeczy. „Aktorzy koszalińscy” idą dalej w demaskacjach, przedmiotem obserwacji czyniąc samych siebie, teatr i jego personel. Wszyscy obecni na scenie rozpoczynają od autobiografii, rzeczywistych i szczerych. Że nie mieli pracy, że przyjechali tu z musu, w zastępstwie, albo w porywie fantazji, mówiąc sobie stanowczo, że tylko na rok, ale wsiąkli na lata, gnijąc, męcząc się, frustrując świadomością, że życie, spełnienia, ambicje są gdzie indziej. Nie są to pogodne życiorysy, pełno w nich klęsk, rozczarowań i głębokich upokorzeń, trzeba samozaparcia, żeby o nich opowiadać widzom, choć – i może to jest pierwsze ukłucie niepokoju, gdy się ogląda spektakl – aktorzy zdają się, przynajmniej chwilami, znajdować w tym jakąś masochistyczną przyjemność.
Swoje autoprezentacje kończą oświadczeniem, że w spektaklu będą grali postać „x” czy „y” – bohaterów pożyczonych z niegdysiejszego filmu Agnieszki Holland „Aktorzy prowincjonalni”. Ryzykują, ponieważ w ogólnej atmosferze szczerości granice między postaciami a prywatnością aktorów łatwo mogą się pozacierać w oczach widzów. A postacie z tamtej opowieści są w kondycji, do której raczej nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby się „od siebie” przyznawać. Ktoś załatwia role przez bufet i łóżko, ktoś szmaci się w nieprzytomnych chałturach i myśli tylko o kasie. Ktoś pije na umór.
Z „Aktorów prowincjonalnych” wzięty jest podstawowy motyw fabularny: do teatru w kiepskim mieście przyjeżdża zblazowany i pusty wewnętrznie reżyser ze stolicy, żeby robić „Wyzwolenie”. Już w filmie pseudoartystyczny bełkot i „awangardowe” pomysły sławnego twórcy były przedmiotem jawnych kpin; nie inaczej jest i teraz. Z zasadniczą wszakże różnicą. Niezależnie od reżyserskich głupot samo granie Wyspiańskiego budziło w bohaterach, zwłaszcza w odtwórcy roli Konrada elementarny bunt, pragnienie wyzwolenia, wyrwania się z marazmu, sięgającego rzecz jasna obszarów o wiele rozleglejszych, niż tylko teatr. Kwestia jednej z Masek: „Musimy coś zrobić, co by od nas zależało, zważywszy że dzieje się tak dużo, co nie zależy od nikogo” była jednym z podstawowych kluczy interpretacyjnych, bardzo nośnym wtedy imperatywem.
Przykro i gorzko, że taka perspektywa nawet na chwilę nie przemyka w „Aktorach koszalińskich”, jakby znajdowała się całkowicie poza horyzontem rozumowania. Owszem, kpina z artystycznej hochsztaplerki jest jadowicie celna (i jak zawsze bezskuteczna; na te same kretynizmy reżysersko-scenograficzne opinia środowiskowa, krytyka i publiczność jak się nabierała, tak się nabiera i nabierać będzie). Aliści aktorzy szybko odpuszczają wszelkie ambicje po jednej nieudanej próbie zmuszenia inscenizatora do sensownego zinterpretowania tekstu. Zatem parafraza starego scenariusza zmienia się w nieomal kabaretową opowieść o codzienności prowincjonalnego teatru. Z rytuałem rozmów z dyrektorem o pożądanych lepszych rolach, z folklorem bankietów, autobusowych podróży w objazd (ach, jak zabawnie konstruuje się pijackie epizody „gul, gul, gul”). Z rozmaitymi przedpremierowymi czarami, z podglądaniem galowej widowni przez dziurę w kurtynie i z tym kosmicznie wielkim „uff”, gdy dzieło się wreszcie urodziło i poszło do widzów. Komedyjek o życiu teatru i farsowych, zakulisowych perypetiach jest mnóstwo, z nieśmiertelną „Czego nie widać” na czele.
Tyle, że żadna z nich nie jest, tak jak tu, podlana samoponiżeniem i to takim, na które nie ma żadnego panaceum. Nic nie kontruje lawiny narzekactwa i samobiczowania się, przekreślania własnej wartości, w swoim zapamiętaniu aż groteskowego. Nigdy nie grałam poważniejszych ról – mówi od siebie, nie od postaci, Żanetta Gruszczyńska-Ogonowska. A monodram „…syn”, znakomity, zrobiony z Michałem Siegoczyńskim, za który wykonawczyni dostała główną nagrodę aktorską w naszym Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej? Wojciech Rogowski ma na koncie świetne role, choćby u Ratajczaka właśnie: Sajetana w „Szewcach” i Bohatera w „Kartotece”. Rozumiem frustracje, że te i inne sensowne roboty artystyczne nie zostały odpowiednio zobaczone, docenione; to są bóle wszystkich aktorów świata, z największych scen też. Ale widzowie w Koszalinie te prace widzieli, oklaskiwali przez ileś tam wieczorów. I co, mówić im w komediowym, ale i płaczliwym tonie, że to wszystko było nic nie warte? Jak oni mają się poczuć? Młoda aktorka kończy swoją autoproklamację rzuconą widowni radosną wiadomością, że to jej ostatni sezon w tym teatrze. Przecież to tak, jakby zaprosić na przyjęcie i oznajmić przy toaście: właśnie stąd spier…, znaczy się wyjeżdżam, a wy sobie dalej gnijcie w tym bagienku. Jest w tym coś abominacyjnego. Pewnie mimowiednie, ale niewiele to zmienia.
Widownia to kocha, zrywa się do oklasków – powie ktoś. Bo widownia, a przynajmniej jej znaczna część, też miewa skłonności do samobiczowania, zwłaszcza gdy biczyk jest teatralny i nie boli zbyt dotkliwie. Jest dość jasne, że frustracje aktorów koszalińskich łatwo mogą zbiec się z frustracjami innych mieszkańców miasta, przed którym nawet mewy zawracają, bo za daleko; miasta, które traumy odebrania po paru dziesięcioleciach statusu stolicy województwa nie wyleczy jeszcze przez pokolenia. Tylko pytanie brzmi: czy na płaszczyźnie tych frustracji jest sens urządzać spotkanie – a wieczór w teatrze zawsze jest spotkaniem? Trochę wątpię.
Ale oni przecież tacy szczerzy… Być może cała awantura, którą urządzam, pewnie i krzywdząc porządne, powtarzam, przedstawienie, tu właśnie ma swoje źródło. Otóż ze szczerością w teatrze mam ja pewne kłopoty. Raz, że w nią nie wierzę. Tu też, bo poza jedną naprawdę czysto szczerą sceną, gdzie aktorzy stają przed widowni i gadają, co im ślina na język przyniesie, jak w Hyde Parku, cała reszta jest grzecznie spisana i skomponowana przez Piotrów Rowickiego i Ratajczaka. Co gorsza, nie tylko w nią nie wierzę, ale i jej nie absolutyzuję. Szczerość dla mnie nie jest bezwzględną wartością (choć jest dla wielu komentatorów i wielu widzów dzisiejszego teatru). Najwspanialsze arcydzieła sceniczne, jakie widziałem w życiu, nie odznaczały się szczerością. Natomiast odznaczały się kunsztem. Były odkrywczo, olśniewająco, precyzyjnie wymyślone, zaprojektowane i przeprowadzone. Były kreacją. Świadectwem umiejętności i talentów.
Dlatego też pozwólcie, Aktorzy Koszalińscy, którzy w poniżaniu własnych osiągnięć i pozycji znajdujecie tak dziwną, perwersyjną przyjemność, że z Waszego spektaklu wezmę sobie do pamięci song zespołu VOX „A gdyby tak…”, niewybitny przecież, a wykonany a capella, czysto, delikatnie, subtelnie, z rozejściem się na głosy w refrenie. Jako właśnie świadectwo kunsztu. Istotniejszego od razów biczykiem.
Jacek Sieradzki
Piotr Rowicki, Piotr Ratajczak AKTORZY KOSZALIŃSCY CZYLI KOMEDIA PROWINCJONALNA. Reżyseria i opracowanie muzyczne: Piotr Ratajczak, scenografia i kostiumy: Grupa Mixer, plastyka ruchu: Arkadiusz Buszko. Prapremiera w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie 6 czerwca 2018.